16 czerwca skoro świt, bo już o godzinie piątej rano, wpakowaliśmy się wszyscy w busa, odmówiliśmy modlitwę z prośbą o szczęśliwą podróż i wyruszliśmy w długą drogę do Rzeszowa. Trzeba jednak przyznać, że część z nas dość słabo pamięta te kilka godzin jazdy, spędziwszy je na drzemkach przerywanych postojami na stacjach benzynowych, by choć na chwilę rozprostować nogi przed dalszą jazdą po autostradach.
Po paru godzinach jazdy, w końcu pierwszym przystankiem okazał się Tarnów - klasztor Sióstr Urszulanek. To właśnie tam w towarzystwie sióstr i kilku rezydentów z Ukrainy uczestniczyliśmy we Mszy Świętej. Na posiłek zostaliśmy zaproszeni zaraz po odprawieniu mszy, a dostaliśmy tam nie tylko ciepły obiad i zupę (a była przepyszna!), ale również mogliśmy zasmakować ciasta i napić się kawy, aby podładować baterię na resztę dnia. Choć czuliśmy się wszyscy dość zmęczeni długą podróżą, to ta jeszcze się nie kończyła, a co najważniejsze - nasz dzień się jeszcze wtedy nawet dobrze nie zaczął.
Nim zdążyliśmy się obejrzeć, a już pruliśmy w stronę Rzeszowa. Po chwili przed nami z czerwonym dachem i murem wyrósł Tabor - Dom Diecezjalny, w którym mieliśmy okazję się zatrzymać. Wszyscy złapaliśmy za bagaże, rozstawiliśmy się po pokojach i zaledwie godzinę później byliśmy już w drodze na główny punkt naszej wycieczki i całodniowej podróży - koncert Jednego Serca Jednego Ducha. Scena rozstawiona w parku i przyozdobiona drzewami otoczona była przez przeogromne tłumy ludzi. Jedni stali, inni leżeli, a jeszcze inni wymachiwali flagami. Niczym ryby w przeludnionym morzu przecisnęliśmy się jak najbliżej sceny, zasłaniając oczy przed wiszącym wysoko słońcem. Bardzo szybko się jednak okazało, że to słońce miało nas już za chwilę opuścić. Gdy tylko na scenę weszli muzycy ropozczynając koncert cichą melodią, na niebie zaczęły wzbierać się ciemne chmury, a narastający wiatr podrywał w górę rozstawione na pulpitach nuty. Pierwsze krople deszczu zleciały z nieba tak szybko, jak zaczęto śpiewać, a deszcz narastał z każdą chwilą tak, że niektórym w pewnym momencie nie pomagały już nawet parasole. Był gęsty, jakby lało się na nas z nieba całymi wiadrami, ale pod sceną, ku zdziwieniu wszystkich, wciąż było pełno ludzi! Ba, nawet tańczyli! Śpiewali, śmiali się, wołali, klaskali, niczym niewzruszeni, razem z nami, przesuwali się ku scenie żeby uwielbiać Pana, razem z artystami dzielnie ciągnącymi koncert mimo gęstego deszczu.
Kiedy jednak tylko całe wydarzenie zbliżało się ku końcowi, wraz z ostatnimi nutami wygrywanymi na skrzypcach, deszcz ustał, zaczynając się idealnie na samym początku i kończąc na wyjściu muzyków ze sceny. Wtedy, mokrzy tak, że można było wyciskać nas jak nasączone gąbki, wpakowaliśmy się z powrotem do auta i podjęliśmy decyzję, że mimo tak późnej godziny, zmęczenia i przemoczenia, chcemy pojechać na poczęstunek, na który zostaliśmy zaproszeni. Po przebraniu się w suche ubrania, dojechaliśmy na wielką ucztę, by spotkać się z artystami, a na miejscu przywitał nas bufet, z którego oczywiście skorzystaliśmy - kto by nie był głodny po takim wydarzeniu? A jak szybko zasnęliśmy, to można sobie tylko wyobrazić.
Piątek pod względem porannego wstawania również nie był dla nas zbyt łaskawy, bo już z samego rana z powrotem w busie ponownie pędziliśmy przez południowe drogi, ale tym razem naszym celem była Komańcza. Choć morze, które mamy na co dzień, jest z pewnością bardzo piękne, to wjeżdżając w tereny bieszczadzkich krajobrazów i malowniczych gór, większosć z nas nie była w stanie oderwać nosa od szyby. Nim się obejrzeliśmy, już wjeżdżaliśmy w schowany w środku lasu i gór Klasztor Sióstr Nazaretanek. Tam mieliśmy szansę zobaczyć miejsce, gdzie przebywał Kardynał Stefan Wyszyński i to tam w kaplicy odbyliśmy naszą mszę, było to dość niezwykłe uczucie.
Po oprowadzeniu nas po budynku i podzielieniu się historią Prymasa, zostaliśmy zaproszeni przez siostry na kawę do dobudowanej obok kawiarni, dumnie nazwanej Prymasówka. Tak więc po krótkiej przerwie, kawie i ciastku w Komańczy, ostatecznie pożegnaliśmy się z siostrami i pojechaliśmy w dalszą trasę, wprost do Soliny. Tam przeszliśmy się po zaporze i robiąc krótki przystanek na przegryzienie sławetnych oscypków przy przepięknych widokach gór, pędziliśmy w stronę Rzeszowa, ale to nie był jeszcze koniec, bo po drodze czekało nas jeszcze jedno miejsce i w przeciwieństwie do wszystkich dotychczasowych atrakcji, było bardzo... ciche.
Już przy zachodzie słońca dojechaliśmy do Blizne, do Klasztoru Sióstr Zawierzenia, w którym odbywają się rekolekcje ignacjańskie. Weszliśmy tam cichutko, w kaplicy pomodliliśmy się równie bezgłośnie, a ze sobą rozmawialiśmy szeptem. Był to dość niesamowity kontrast w porównaniu do tego, co przeżyliśmy tamtego dnia, w ciągłym biegu. Zanim jednak zdążyliśmy jakkolwiek równie cicho się pożegnać, siostry proponując herabatę, otworzyły nam kolejne drzwi... za którymi przygotowały zastawiony kolacją stół, o którym nikt nie wiedział! Nasyceni gościnnością i rozmową z siostrą (po spróbowaniu domowej roboty dżemu oczywiście), ostatecznie pożegnaliśmy się z Blizne i jechaliśmy już prosto do Rzeszowa, aby zakończyć dzień adoracją i kilkoma rundkami gry w karty.
Sobota miała być dla nas trochę bardziej łaskawa, ponieważ celem naszej podróży był rzeszowski rynek, który mieliśmy przecież tuż pod nosem. W pierwszej kolejności wszyscy zatopiliśmy się w wycieczce interaktywnej po Rzeszowskich Piwnicach - poznaliśmy tam nieco historii, legend i przede wszystkim, mogliśmy uczestniczyć w specjalnie przygotowanych aktywnościach i grach przygotowanych przez animatora. Przeszliśmy pod ziemią całą długość rynku, by później już na powierzchni, przejść ten sam dystans jeszcze raz! Zwiedziliśmy też Muzeum Dobranocek (warto wspomnień, że w sali kinowej podczas seansu Reksia i Misia Uszatka, część z nas na moment odpłynęła), zjedliśmy lody i po tak spokojnym zwiedzaniu rynku, pojechaliśmy na ostatni punkt naszej wycieczki - do Sióstr Służebniczek. w ich kaplicy odprawiliśmy mszę, a tuż po nasyceniu się Słowem Bożym, poszliśmy nasycić się kiełbasami z ogniska, które czekało na nas za budynkiem. Do dyspozycji mieliśmy przedszkolny plac zabaw należący do sióstr, tak więc każdy z nas mógł znów poczuć się jak dziecko, huśtając się na huśtawkach, wspinając się na zjeżdżalnie, grając w piłkę, a w plastikowych domkach otwierając sklep z jedzeniem w formie liści i patyków. Odpoczęliśmy tam dość beztrosko, patrząc jak słońce nieubłaganie chowa się za horyzontem i zwiastuje koniec dnia, ponieważ nazajutrz po porannej mszy w Taborze, mieliśmy odprawić ostatnią mszę w Taborze i wybrać się z powrotem do Gdańska.
Na koniec pozostało nam tylko podziękować za muzykę, za głoszone słowo, niezwykłą gościnność, zobaczone widoki i chwilę odpoczynku, której mogliśmy zaznać zanim następnego dnia wstaliśmy, powoli szykując się na powrót do rzeczywistości. Wróciliśmy na pewno bogatsi o nowe przeżycia i świadectwa, z intencjami w sercu i pamiątkami we wspomnieniach. Amen.